piątek, 28 lutego 2014

jedźmy

Jak większość polskich żon, czasami mam ochotę wykrzykiwać cytaty klasyki literatury gatunku, w stylu "czy ja jestem Twoją służącą?" lub "traktujesz dom jak hotel!". Trzeba oddać mojemu mężowi, że obowiązki domowe nie są mu obce, ale po prostu przychodzi taki czas, że słowo proza pasuje do życia zdecydowanie zbyt dobrze.

W walce o temperaturę relacji łatwo się pogubić, bo można złapać się na obsesyjnym dopasowywaniu do siebie elementów. I tak, ja widzę siebie nie raz, jak, niczym Wandzia za młodu (tego wielkiego młodu ;)) na siłę staram się wcisnąć do sortera koło w otwór o kształcie trójkąta (do skumania, czy pojechałam za bardzo;)?).

Wniosek mój jest taki, że często dziewczyny płaczemy przez siebie, bo nam się wydawało...
Niskie głosy są przecież niezwykle pociągające, więc chyba trzeba zejść ton niżej.


Wiośnie jednak nic nie przeszkodzi, i chwała jej za to ogromna. W akcie tej pochwały, a także afekcie, w którym  z pazurami rzucam się, co roku, na moją wagę, wsiadłam na rower. Nie mówię o niedzielnych przejażdżkach wzdłuż rzeki, tylko o traktowaniu roweru, jako swojego jedynego środka miejskiego transportu. I kochani, jest czad, znowu, odżyłam, mam wrażenie być lepszą wersją siebie na tych dwóch kółkach. I kiedy wracam sobie z pracy, słuchając "Lose yourself to dance" to mam ochotę podnieść ręce do góry i klaskać i się bujać i tak jeszcze, bym chciała, żeby jechali ze mną inni i też klaskali... hehe, ale nie robię tego, bo nie umiem jeździć bez "trzymanki";).

Cześć :)





1 komentarz:

  1. O tak, wszystko zrozumialam. Wsiadlabym z Tobą na rower i nawet poklaskalabym, bo jazda bez trzymanki nie jest mi obca. Chyba muszę pojeździć, to musi mi pomóc!

    OdpowiedzUsuń