sobota, 7 grudnia 2013

santa on medicine

Cały proces przemiany świata w scenerię zimowego pola walki przesiedziałam w domu. Tzw. ruski rok chyba musiał dobiec końca, bo moje gardło nie chciało się opamiętać bez antybiotyku  (a ten przyjmowałam po raz ostatni chyba na początku studiów, więc sytuacja na prawdę trąci egzotyką). Z tysiąca powodów moją zasadą jest "nie chorować", jednak tym razem poległam, trawiona bólem na poziomie hard. 

Areszt domowy dobiega już końca, a w jego bilansie wyraźnie klarują się: przeprosiny z lustrzanką cyfrową, a także poszerzenie menu rodzinnego o dania, w wyniku, których przygotowań na pewno nie "oddam fartucha".

Mała W. (może ze względu na, przez nikogo niezrozumiałe, zamiłowanie do tranu, a może dzięki mojemu obsesyjnemu wietrzeniu pomieszczeń, z widzianych przeziębioną wyobraźnią zarazków, ucztujących po kątach) ma się -odpukać- całkiem nieźle, a samopoczucie dodatkowo poprawiła wizyta wiadomo kogo :).

taka ekipa z nami zamieszkała

także wiadomo...nie ma co przesadzać ;)

a na Czereśniowej też już sypie 


Ps. Nie martwcie się, Mikołaj nie zapomniał o "koladkach" :)


Ściskamy mocno

1 komentarz:

  1. Zdrówka! Oby nic więcej Cię już tej zimy nie dopadło, byście się mogli cieszyć zimową aurą poza domem! No i całe szczęście, że Wandeczkę ominęło. Prezenty bomba! U nas dla odmiany wirus (jelitówka) dopadł Syna właśnie w Mikołajki, biedak świętego w przedszkolu nie zobaczył. Pozdrawiamy ciepło!

    OdpowiedzUsuń